Kamil Biliński: Mam w sobie wiele mocnych słów
- Klasyczna forma Śląska Wrocław w tym sezonie jak dotąd. Czyli próba gry, przełożenia tego wszystkiego na swoją szalę, a tak naprawdę nic z tego potem nie wynika, bo nie zamieniamy tych sytuacji na bramki, nie utrzymujemy tego tempa do samego końca. Potem to się kończy tak, jak się kończy – dostajemy z niczego jedną bramkę, drugą bramkę.
I niestety przegrywamy kolejne spotkanie we Wrocławiu, gdzie powinniśmy mieć tutaj twierdzę, która zawsze była i nie oddawać tak łatwo punktów. A po raz kolejny zrobiliśmy to, co zrobiliśmy i szkoda gadać tak naprawdę. Gdybym miał ocenić ten sezon w skali 1-6 byłoby to 2+.
- Dzisiaj tych klarownych sytuacji było mało, może poza początkiem i ostatnimi pięcioma minutami tej pierwszej połowy.
- Zdawaliśmy sobie sprawę, że Arka przyjedzie tu, żeby nie przegrać i dla niej nawet jeden punkt będzie sukcesem. Wiedzieliśmy, że tak naprawdę jedna bramka może zadecydować o zwycięstwie w tym spotkaniu. Szkoda, że wpadło to w drugą stronę, a nie dla nas i teraz możemy sobie tylko gdybać. Mam wiele mocnych słów w sobie, ale nie chcę tego z siebie wyrzucić, bo nie ma po co. Cała prasa i wszyscy dookoła by mnie zjedli, więc co mam powiedzieć? Wiem, że zawiedliśmy siebie, zawiedliśmy naszych najbliższych, zawiedliśmy kibiców. I tyle.
- Boli tym bardziej, że przegrywacie po dwóch bramkach ze stałych fragmentów gry? Tym bardziej, że na pewno doskonale wiedzieliście, że Arka jest w tym najmocniejsza w lidze.
- No właśnie. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, a straciliśmy bramki w takich okolicznościach. Jeszcze ja sam jestem w te dwa gole jakoś zamieszany i to mnie najbardziej boli. Bo wiedzieliśmy, że Arka ma bardzo groźne te stałe fragmenty i na nich przede wszystkim bazuje. Ale nie wyciągnęliśmy wniosków, jak to powinniśmy zrobić i w tej chwili jesteśmy w takiej sytuacji, w jakiej jesteśmy.
- Z twojej perspektywy dużo ci brakowało, żeby wyciągnąć piłkę przy drugiej bramce?
- Myślę, że ta bramka prawdopodobnie zostanie mi uznana jako samobójcza, bo ja tę piłkę dotknąłem. Ale tak naprawdę nawet jakbym nie dotknął to i tak by wpadła do bramki. Ratowałem się tym i szkoda, że nie wpadła za słupkiem, ale do bramki. Jestem na siebie zły, że nie udało się nic więcej zrobić. Nie powiem, że byłem przekonany, że ją wybiję, bo ta piłka leciała na takim poziomie, że starałem się po prostu jakkolwiek zapobiec, żeby nie wpadła, ale myślę, że mogłem zrobić z tego więcej. Nie powinniśmy jednak doprowadzić do takiej sytuacji, żeby Marcjanik oddał taki prosty strzał na tak naprawdę pustą bramkę.