Sędzia na ofsajdzie: Rumak odpłynął na Arce. Co dalej?
Jeśli naprawdę jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz to prawie dziesięciomiesięczna kadencja Mariusza Rumaka w Śląsku Wrocław powinna pójść w zapomnienie. Oczywiście tak źle nie było, ale żadna analiza nie zobrazuje dokładniej wszystkich bolączek (na które nie miał większego wpływu) i błędów (na te już jak najbardziej wpływ miał) byłego trenera w rozgrywkach 16/17, niż podsumował to niedzielny mecz. Żegnając poprzedniego szkoleniowca, warto się również zastanowić, kto będzie w stanie poskładać rozsypaną układankę WKS-u. Maciej Skorża, Jan Urban, Piotr Mandrysz, a może ktoś inny, na przykład Ireneusz Mamrot?
Mariuszowi Rumakowi możemy życzyć powodzenia i podziękować za rundę wiosenną, wygrane jesienią derby i regularne wystawianie Adama Kokoszki w pomocy, ale nie ma co ukrywać, że test z radzenia sobie z kłopotami w tym sezonie po prostu oblał. Podstawowym problemem, który klub zafundował szkoleniowcowi przez ospałość w letnim oknie transferowym, był od początku sezonu, a zwłaszcza po listopadowej przerwie reprezentacyjnej, okrojony skład. Gdyby na każdą pozycję w kadrze znajdował się chociaż jeden, dwóch dobrze dysponowanych zmienników, trener nie musiałby eksperymentować z wystawianiem w obronie skrzydłowych (jak to było w Gdańsku) albo dla odmiany ściągać w trybie natychmiastowym zawodników, którzy są świeżo po kontuzji. Powołanie na Arkę Mariusza Pawelca, mimo że zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami miał on ze względów zdrowotnych pauzować do końca grudnia, było jedną z wielu oznaką bezradności Mariusza Rumaka. Pawelec jak zwykle pokazał zaangażowanie i walczył w defensywie (z przeciwnikami – warto to podkreślić, biorąc pod uwagę fakt, że Dwali z Celebanem faulowali się nawzajem), chociaż widoczny był brak rytmu meczowego, co z kolei przekładało się na faule – po jednym z nich Arka dostała rzut wolny, który zamieniła na trafienie na 1:0. Szacunek, że Mario dla dobra drużyny zaryzykował własnym zdrowiem, ale mimo wszystko w klubie mającym aspiracje (marzenia?) na pierwszą ósemkę sytuacja przypominająca pospolite ruszenie, gdzie zawodników trzeba praktycznie wyciągać z sal rehabilitacyjnych żeby skompletować skład, jest kuriozalna. Ból głowy szkoleniowcowi w ostatnich tygodniach sprawiał jednak nie tylko brak zawodników, ale też ci, którzy byli. A przynajmniej teoretycznie. Chodzi o piłkarzy, którzy powinni być gotowi do gry, ale póki co są gotowi głównie na ławkę rezerwowych. Na konferencji po meczu z gdynianami Mariusz Rumak przyznał, że wystawiając Rierę zespół straciłby na szybkości. Wiadomo, kontraktując Hiszpana klub pewnie liczył się z tym (nie wiem czy to już sarkazm czy jeszcze naiwność), że skoro praktycznie w ogóle nie grał od marca, może mieć problemy z motoryką… Ale niekoniecznie musiało to odpowiadać trenerowi – moim zdaniem na niektóre transfery po prostu zgodził się w wyniku braku innych opcji.I jeśli atrybutem skrzydłowego z definicji powinna być szybkość, to patrząc na ławkę rezerwowych Wojskowych nie tylko w meczu z Arką (mający braki kondycyjne Riera, zaawansowany wiekowo Madej, nierówny w zależności od meczu Grajciar i zaprogramowany na tiki-takę Roman) chyba strach się bać. W tym miejscu chcę jeszcze nawiązać do kwestii przygotowania fizycznego do sezonu. Zgadzam się, że obejmując drużynę po Romualdzie Szukiełowiczu pod względem kondycyjnym Mariusz Rumak dostał samograja, ale myślę, że trudno jest nam go oceniać za przygotowania do tych rozgrywek. Bądźmy szczerzy – zanim wszyscy dołączyli do zespołu, trwał już sezon, więc na bieganie po górach nie było czasu.
To wszystko nie znaczy jednak, że Mariusz Rumak nie ma na swoim sumieniu szkoleniowych grzechów. Najprościej można to ująć w słowach formuła się wyczerpała. W ostatnich tygodniach z meczu na mecz rosło wrażenie, że sam nie wie co robić, co jeszcze zmienić, żeby poprawić skuteczność (dlatego w niedzielę już się poddał i postanowił nie robić nic, nie wykorzystując dwóch zmian przy wyniku 0:2). Termin rumakowanie obejmował przeważnie tylko zmiany personalne (w tym zupełnie niezrozumiałe, jak choćby zastąpienie Kamenara Pawełkiem w ostatnim spotkaniu), a taktyka pozostawała nietknięta. 4-2-3-1 nawet, kiedy nie ma się dwóch w pełni zdrowych defensywnych pomocników, a zwłaszcza klasycznej dziewiątki, chyba prosiło o jakieś zmiany, ale Mariusz Rumak wolał robić z Grajciara bocznego obrońcę czy z Mervo skrzydłowego, niż zmienić ustawienie (nie licząc eksperymentów w meczach z Lechem – u siebie grając bez napastnika, a na wyjeździe z jednym defensywnym pomocnikiem). Poza tym wydaje się, że trener Rumak nie potrafił zbudować zespołu nie tylko na boisku, ale i poza nim, co powinno być priorytetem. Mocne słowa Kamila Bilińskiego, które po meczu z Arką wolał zachować dla siebie, dają do myślenia…
Mimo słabej gry, jednego punktu w ostatnich pięciu meczach i bilansu bramek 1-13 do końca liczyłam, że klub trenera… nie zwolni. Nie dlatego, że zmiana była niepotrzebna, bo pewnie każdy, patrząc na grę Trójkolorowych i tabelę Ekstraklasy, widział, że jest. Ale dlatego, że po prostu Śląska nie stać – dosłownie i w przenośni – na kolejną rewolucję. Oczywiście dobrze, że po zmianie zarządu, jak często podkreśla prezes Hołub, jest energia i coś robimy, jednak jeszcze lepiej byłoby, gdyby te siły były mierzone na zamiary. I o ile do decyzji dotyczącej biletów czy powołania Tadeusza Pawłowskiego na stanowisko Dyrektora Akademii nie mogę mieć zastrzeżeń, o tyle tutaj widzę ryzyko strzału w stopę. Gra wrocławian w ostatnich tygodniach wyglądała w każdym meczu tak samo i bynajmniej nie rokowała znacznej poprawy, dlatego słowa prezesa o tym, że na razie nie ma pomysłu na nowego szkoleniowca wolę traktować jako przejęzyczenie, bo chyba był czas na przygotowanie się do tej decyzji (zresztą sam Mariusz Rumak i piłkarze w ostatnim spotkaniu sprawiali wrażenie, jakby byli już z nią oswojeni). Pozostaje nam trzymać kciuki, żeby faktycznie styczniowe przygotowania zielono-biało-czerwoni zaczęli już z nowym szkoleniowcem. Długie czekanie z wyborem odbije się nie tylko na obecnym zespole, ale i potencjalnych transferach – zastanawiam się, czy zawodnicy będą chcieli podjąć poważne rozmowy nie wiedząc, kto będzie ich prowadził? (to samo dotyczy przedłużenia kontraktów). Do tego dochodzi jeszcze kwestia płacenia do końca sezonu pensji Mariuszowi Rumakowi z tytułu rozwiązania umowy, co w odniesieniu do słów o planowanych w celach oszczędnościowych transferach bezgotówkowych sprawia, że decyzji o zmianie już zupełnie nie potrafię zrozumieć.
Kto teraz powinien objąć Śląsk? Może lepiej warto zapytać: kto będzie chciał? Jak dla mnie powinien być to trener bez wielkiego nazwiska. Po pierwsze, z oczywistych względów finansowych. I działa to w dwie strony – klub nie może pozwolić sobie na uznanego fachowca, a z drugiej strony myślę, że taki trener przejmując WKS w obecnym momencie, w obecnej formie, miałby więcej do stracenia niż do zyskania. Bo nie zachęca ani bałagan w drużynie, ani bałagan na szczeblach organizacyjnych, gdzie jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi i żyje się „do marca” (dlatego o kandydaturze Dariusza Wdowczyka po jego ostatniej przygodzie w Wiśle możemy chyba zapomnieć, tym bardziej, że jak wynika z informacji Przeglądu Sportowego nie cieszy się on poparciem miasta). Poza tym według mnie ważniejsze od znanego na polskim rynku trenerskim nazwiska i doświadczenia w Ekstraklasie będą charyzma i pomysł może nie tyle na wietrzenie, co posklejanie szatni (wiadomo, w innych realiach sportowo-finansowych, ale pokazał to przykład Jacka Magiery w Legii). Bo nawet jeśli uda się zakontraktować kogoś na stanowisko szkoleniowca przez okres świąteczny, dostanie on już raczej gotowy produkt do obrobienia niż wolną rękę w ustalaniu składu personalnego drużyny na rundę wiosenną. Nie wierzę, że dyrektor Adam Matysek zacznie od nowa rozglądać się za potencjalnymi wzmocnieniami – i szczerze mówiąc mam nadzieję, że nie zacznie, bo byłoby to stratą ostatnich trzech tygodni i pewnie skończyłoby się transferami last-minute. Dlatego nowy trener będzie miał raczej ograniczony wybór.
Wracając do potencjalnych następców trenera Rumaka, na usta cisną się słowa ciemność widzę, ciemność. Pozytywne jest to, że na pewno nie będzie to Franciszek Smuda. A mówiąc poważnie, spośród wszystkich nazwisk z ekstraklasowej półki, chyba najchętniej widziałabym we Wrocławiu Waldemara Fornalika. Przede wszystkim dlatego, że lubi stawiać na wychowanków i potrafi wyciągnąć zespół z kryzysu. Pytanie tylko, czy władzom WKS-u uda się go wyciągnąć z Ruchu Chorzów? Prawdopodobnie nie. Podobno mocnym kandydatem jest też Piotr Mandrysz. Chciałabym się mylić, ale moim zdaniem taka decyzja byłaby abstrakcją. Nie chodzi tylko o jego ostatnią przygodę w Zagłębiu Sosnowiec, gdzie przejmując zespół z czołówki 1. Ligi z wielkimi szansami na awans, zostawił za sobą kompletną dezorganizację, czego wisienką na torcie była wypowiedź Sebastiana Dudka. Po prostu jest trenerem bardziej na sprawienie niespodzianki, który średnio radzi sobie z presją, kiedy musi utrzymać równą formę zespołu. A przy Oporowskiej, mimo 12. miejsca w tabeli, oczekiwania mamy duże. Z kolei zatrudniając kogoś z dwójki Maciej Skorża-Jan Urban obawiam się, że za rok o tej porze będziemy przeżywać deja-vu. Czyli wiosną spokojne utrzymanie (myślę, że w przypadku tego drugiego możliwa byłaby nawet pierwsza ósemka), a jesienią zawiedzione oczekiwania i spakowane walizki. Krótkodystansowo to oczywiście bardzo dobra opcja, na którą mogą sobie pozwolić Legia czy Lech, kiedy mają spadek formy albo solidną kadrę (wtedy jest to rozwiązanie długodystansowe), ale my z tak ograniczonym budżetem i aspiracjami wyższymi niż jakość drużyny chyba powinniśmy zacząć myśleć o stopniowym budowaniu czegoś na dłużej. Nawiasem mówiąc, również dlatego wolałabym, żeby trener Tadeusz Pawłowski jednak pozostał Dyrektorem Akademii. Bo kładąc na szalę doraźną pomoc drużynie i wizję stworzenia silnego klubu z wychowankami, wygrywa to drugie.
W tym miejscu płynnie przejdę do pomysłu, który również się pojawia, czyli zatrudnienia na stanowisku pierwszego szkoleniowca Ireneusza Mamrota. Do tej opcji jest mi najbliżej. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że podobnie jak Leszek Ojrzyński potrafi szyć i z nawet mocno przeciętnego składu stworzyć dobrze funkcjonującą drużynę, dla której piłkarze są w stanie gryźć trawę. I to na dłuższą metę – w Chrobrym Głogów, który praktycznie co sezon ratuje budżet sprzedając piłkarzy, przez pięć lat jego zespół gra ładny dla oka ofensywny futbol i z sukcesami utrzymuje się na powierzchni mimo zmian personalnych (inna sprawa, że nawet przy seriach bez zwycięstwa jak na wiosnę 2012 roku, dostawał kredyt zaufania, co dla naszego klubu może być wyzwaniem). Poza tym znany jest z bardzo dobrego przygotowania swoich podopiecznych pod względem fizycznym. Na plus działa też to, że ma rozeznanie wśród młodych chłopaków z regionu z niższych lig. Rok temu zasłynął wypowiedzią, że woli przyszłościowych zawodników z Polski, niż zagranicznych piłkarzy, którzy w Polsce chcą tylko odcinać kupony, przez co wydaje się idealnym człowiekiem do zbudowania nowej szatni Śląska. Mamrot w Chrobrym jest co prawda zakontraktowany do czerwca, jednak chyba będzie go stamtąd wyciągnąć łatwiej niż Waldemara Fornalika z Ruchu. A nawet jeśli nie będzie nas na to stać, myślę, że warto zakontraktować jakiegoś trenera celowo na przeczekanie (z zastrzeżeniem, że tylko do końca sezonu, bez względu na wyniki) i z trenerem Mamrotem zacząć dłuższą, zaplanowaną współpracę od lipca.
Bo wbrew pozorom ostatni bałagan daje szansę, żeby w końcu skończyć ze środkami doraźnymi – zarówno jeśli chodzi o kontrakty zawodników, jak i sztab szkoleniowy.